Muzyczna „mitologia” (2). Ja muzyk, ty artysta, on multiinstrumentalista…
Autor: Rafał Ciesielski
artykuł z numeru 2/2014
Po szkolnym koncercie, w swobodnej rozmowie, jeden z nauczycieli pyta skrzypaczkę, czy potrafiłaby zagrać na wiolonczeli. Świeżo upieczona absolwentka akademii muzycznej (z pewnością dumna – i słusznie – ze swej skrzypcowej profesji) odpowiada po prostu, że jest… skrzypaczką. Słysząc, że pedagog nie daje za wygraną, stwierdza konsekwentnie, że gra na skrzypcach, a wiolonczela to zupełnie inny instrument. Po takiej odpowiedzi nauczyciel mówi o swoim sąsiedzie z podwórka, który (bez szkoły muzycznej) gra oto na akordeonie, saksofonie, gitarze, trąbce i pianinie. Tym samym w prosty sposób – szczęśliwie w trybie implicite, ale nad wyraz czytelnie – udowodnione zostaje, jak to wycinkowo kształcą nasze (i nie tylko nasze) akademie muzyczne, jak zdolnym muzykiem jest wzmiankowany sąsiad, jak – o zgrozo – wąską specjalność reprezentuje skrzypaczka, skoro nie potrafi zagrać na wszak niemal identycznym, bo tylko większym od skrzypiec instrumencie, jakim jest wiolonczela itd.
Wydawało się, że skrzypaczka początkowo nie zrozumiała pytania (no bo jak można pytać muzyka przez lata mocującego się z grą na jednym instrumencie, czy – ot, tak sobie – gra też na innym. Jakimże to niby sposobem?). Gdy je zrozumiała, tym bardziej pozostała konsekwentna. Dla pytającego zaś rzecz była wręcz naturalna: absolwentka akademii muzycznej nie może być bowiem tak niezdolna, by grać tylko na jednym instrumencie, skoro jego sąsiad z podwórka… Wybór bliskiej skrzypcom wiolonczeli miał dać skrzypaczce szansę na łatwe potwierdzenie („Owszem, naturalnie, że gram”), a zarazem być okazją do ujawnienia jej zdolności gry na innych instrumentach. Wówczas nauczyciel mógłby jedynie stwierdzić: „No tak, bo mój sąsiad z podwórka to gra tylko na akordeonie, saksofonie, gitarze, trąbce i pianinie”. Tymczasem wyszło tak, że skrzypaczka gra wyłącznie na skrzypcach (widać nie bardzo się w akademii przykładała, skoro opanowała jeden tylko instrument), a sąsiad z podwórka urósł do rangi… multiinstrumentalisty. I na tym sprawę można by zamknąć, ale… pozostaje jednak dziwne wrażenie jakiejś niespójności, tkwiącego gdzieś tu błędu. Ba, nawet swoistej niesprawiedliwości.
W istocie rzecz nie tyczy samych określeń: „skrzypaczka” czy „multiinstrumentalista”. Od strony językowej wszystko się bowiem zgadza: skrzypaczka to kobieta grająca na skrzypcach, a ktoś grający na kilku instrumentach to multiinstrumentalista. Gdzie więc tkwi źródło wspomnianego wrażenia?
Wątpliwości budzić może jedno tylko słowo określające wspólną dla obu czynność. Zarówno skrzypaczka, jak i sąsiad z podwórka „grają”. Co to zatem oznacza, że „ktoś na czymś gra”? Jasne jest, że określenie „ktoś gra” tyczy opanowania instrumentu w pełnym zakresie jego potencjału, w trybie profesjonalnym, zapewniającym możliwość zrealizowania każdego zawodowego zadania wykonawczego, adekwatnie do wymagań przeznaczonego na dany instrument repertuaru itd. Wszelkie inne przypadki „grania” już się tu nie mieszczą. Wspomniana skrzypaczka tak to też rozumiała. Z pewnością z mniejszymi lub większymi kłopotami „zagrałaby” kilka prostych melodii na wiolonczeli, ale uznałaby to co najwyżej za świetną zabawę i po takiej grze nie powiedziałaby, że „grała” lub „gra” na wiolonczeli. Nie nazwałaby też siebie wiolonczelistką. Takie są tu standardy. Taka świadomość, co znaczy „gram na…”.
Tam, gdzie owe standardy nie obowiązują (czy obowiązują inne?), jest inaczej. Tam określenie „gram na…” rozumiane jest potocznie: „gram” oznacza zwykle, iż potrafię zagrać melodię. Jeśli potrafię zrobić to np. na trąbce – jestem trębaczem. Jeśli ponadto – w ten sam sposób – gram na akordeonie, mogę już powiedzieć, iż jestem multiinstrumentalistą (w tym duchu jest nim także niemal każdy uczeń szkoły muzycznej I stopnia: zwykle potrafi on bowiem zagrać rozmaite melodie na kilku instrumentach).
„Wędrówka” określeń profesji muzycznych z jednego obszaru do innych pozwala łatwo nazywać kogoś multiinstrumentalistą, ale też: kompozytorem, dyrygentem czy wokalistą. Tyle że określenia te, wyrosłe na innej tradycji pojmowania muzyki, tu nie znaczą tego samego. Ktoś, kto wymyślił melodię, nie jest bowiem kompozytorem, dający znaki zespołowi to jeszcze nie dyrygent, a śpiewający piosenkę nie musi być wokalistą (wszak śpiewać każdy może!). A takie określenia muzycznych profesji jakże często znajdujemy obok wielu nazwisk. Mają pokazywać wszechstronność posiadanych umiejętności, w istocie jednak często świadczą o czymś wręcz przeciwnym. Ujawniany w praktyce charakter i zakres owych umiejętności jednoznacznie wskazuje zwykle na ich przeciętność, niemal powszechność. W takim zakresie posiada je bowiem większość osób. Nawet ci, którzy nie mają wiele wspólnego z muzyką, mogliby wówczas przypisać sobie bycie kompozytorem (bo kto nigdy nie wymyślił jakiejś melodii?), dyrygentem (bo kto nigdy nie dał znaku jakiejś grupie choćby do wspólnego Sto lat?) czy wokalistą (bo kto nigdy nie śpiewał?). Czy jednak określenia tych profesji cokolwiek wówczas znaczą? W ich istotnym sensie – nie. W najwyższym stopniu są umowne. Widać jednakże, iż mają jakiś wymiar nobilitujący ich nosicieli, skoro z upodobaniem (nad)używane są w obszarze kultury masowej. Już w 1972 roku pisała o tym Małgorzata Komorowska: „O tekściarzach rzadko mówi się per poeta. Ale skoro ktoś tam ułoży ubożuchną melodyjkę, jest już kompozytorem”.
W opinii tej znajdujemy ważny wątek. Mechanizm terminologicznych nadużyć, z taką beztroską stosowany w muzyce, nie obejmuje zwykle innych dziedzin. Nawet tych, które blisko z muzyką współdziałają – np. autor tekstów piosenek nie jest poetą. Podobnie jest w sporcie, gdzie jeżdżący na nartach rekreacyjnie nie będzie narciarzem, a grający na podwórku w koszykówkę – koszykarzem; również w domu mąż umiejący naprawić cieknący kran nie nazwie się hydraulikiem, a jego gotująca codziennie obiad żona nie określi siebie kucharką (choć stoi za nią doświadczenie przygotowywania 365 obiadów rocznie!).
Dlaczego więc muzyka pozostaje tu tak swoiście wyróżniona? Nie wynika to z pewnością z jej natury jako dziedziny artystycznej (tu jej wymagania zdają się nawet nieustannie rosnąć). Raczej uwarunkowane jest to czynnikami społecznymi, traktowaniem i pozycją muzyki we współczesnej kulturze. W zasadniczej mierze oddziałuje tu wielokierunkowe umasowienie muzyki, niekontrolowane poszerzenie kręgu jej twórców i odbiorców, idące za tym jej uproszczenia i infantylizacje, słabość przekazu edukacyjnego, wreszcie minimalizacja wymagań wobec muzyki i muzyków, jaka właściwa jest kulturze masowej. Z tym z kolei wiąże się zanikanie w świadomości społecznej orientacji w realnych wymogach i potencjale muzyki, rozmywanie się tradycyjnych pojęć i kategorii, także w zakresie odnośnych profesji, a stąd już tylko krok do standardowego mechanizmu „mitologizowania” takich określeń, jak: kompozytor, dyrygent, multiinstrumentalista czy wokalista.
W ogóle w kulturze masowej niezwykle łatwo zostać dziś artystą. To często profesja bardzo zmitologizowana (w sensie jej oboczności wobec istoty danej dziedziny sztuki). Za określeniem „artysta” stoi bowiem niewiele z tego, co z definicji wypełniać winno jego treść: wyobraźnia, umiejętności, wiedza, kreatywność, świadomość natury aktywności twórczej itd. W początkach XIX wieku artystą określano człowieka „kunszt jakowy, czyli sztukę posiadającego”. Współcześnie jesteśmy świadkami całkowitego (postmodernistycznego?) w tym zakresie rozchwiania. I nie chodzi tu tylko o hasła w rodzaju: „każdy jest artystą” czy „i ty możesz być artystą”. Te bowiem – mimo poważnych niekiedy kontekstów, w jakich są formułowane – w istocie pozostają jedynie zgrabnymi formułkami i nie powinny być (choć często są) traktowane serio.
Kwestia, o której tu mowa, pozostaje złożona: oprócz odniesień terminologicznych kieruje ku kontekstowi kulturowemu, świadomości społecznej, charakterowi współczesnej kultury muzycznej, rozmaitym uwarunkowaniom (np. rozumowaniu: flecistą jest nie ten, który w stopniu profesjonalnym opanował na nim grę, ale ten, który utrzymuje się z gry na flecie) itd. Rodzi też proste pytania typu: czy w istocie Beethoven, jako autor choćby IX Symfonii, to taki sam „kompozytor” jak współczesny twórca piosenki? I tu ów – wydający się może niekiedy pozornym – problem ujawnia w całej pełni swą jaskrawą realność…