SNM

Zmiana siedziby SNM2023-10-29

więcej »

Wielkie podziękowania dla Pani Haliny2023-07-11

więcej »

Zmarł Zbigniew Ciechan2021-02-03

więcej »

zobacz wszystkie aktualności

Newsletter

Podaj nam swój e-mail, jeśli chcesz otrzymywać aktualności

Wychowanie Muzyczne » Czytelnia » Muzyczna „mitologia” (44). Muzyka od święta, muzyka od zakupów

Muzyczna „mitologia” (44). Muzyka od święta, muzyka od zakupów

Autor: Rafał Ciesielski

 

Dwudziesty dzień listopada. Wchodzę do marketu. Z głośników lecą melodie świąteczne. Najwyższy czas, by po niemal roku je sobie przypomnieć. Wszak do świąt Bożego Narodzenia zostało już tylko nieco ponad miesiąc.

           

Muzyka jest ważna. Jest nieodłączną towarzyszką życia człowieka. W niemal każdej sytuacji. Rzec można (pomijając doświadczenia prenatalne): od kołyski (gdy usłyszy kołysankę) do grobu (gdy zabrzmi marsz żałobny). Jest też ważna w naszym funkcjonowaniu społecznym i w kulturze. W perspektywie indywidualnej obszar ten wypełniamy sami, słuchając wybieranej przez siebie muzyki. W perspektywie społeczno-kulturowej na ogół dbają o jego wypełnienie podmioty działające w przestrzeni publicznej: media, władze, związki wyznaniowe, instytucje i organizacje, placówki edukacyjne, animatorzy życia muzycznego, niekiedy też indywidualni słuchacze, którzy (niestety) wypełniają niekiedy „swoją” muzyką plaże, deptaki czy parki.

           

Łącząc perspektywę indywidualną i społeczno-kulturową, można by pokusić się o skonstruowanie dla każdego z nas swoistej „całożyciowej ścieżki dźwiękowej” – ciągłego zapisu wszystkich naszych doświadczeń słuchowych. Można przypuszczać, że (poza snem i niewielką liczbą sytuacji wyjątkowych) niewiele byłoby na niej pustych – czytaj: cichych – miejsc. Muzyka zagospodarowała niemal w całości ten obszar. Słuchamy bowiem muzyki częściej, niż jej nie słuchamy. A nawet jeśli jej nie słuchamy, to ją słyszymy.

           

Ciągły kontakt z muzyką dodaje naszej codzienności charakteru… niecodziennego, ulubiona muzyka dobrze nas nastraja, powoduje, iż inaczej patrzymy na świat… Twierdzą też niektórzy, że muzyka łagodzi obyczaje, więc ogólnie lepiej (żyć) z muzyką niż bez niej. Wiemy to my, wiedzą też inni, którzy w sytuacjach mniej przyjemnych „umilają” nam czas muzyką. Ba, potrafią wypełnić muzyką każdą (!) cichą przestrzeń. Ot, na przykład – czekamy na połączenie z infolinią i już uraczeni jesteśmy kilkoma (jeśli mamy szczęście szybko uzyskać połączenie) lub kilkudziesięcioma (gdy mamy pecha) powtórzeniami np. ragtime’u The Entertainer Joplina czy fragmentu Wiosny Vivaldiego. Bądź gdy czekamy w kolejce bankowej, z głośników sączy się zapętlony smooth jazz…

           

Muzyka organizuje nasze funkcjonowanie na co dzień i od święta. W tradycyjnej kulturze ludowej rozróżnia się (co nadal w części pozostaje aktualne) dwa tryby obrzędowości: rodzinną i doroczną. Ta pierwsza ma charakter cokolwiek „losowy”: dotyczy urodzin, ślubów, pogrzebów. Ta druga jest bardziej regularna, wpisana w coroczną powtarzalność świąt, wydarzeń i okresów. Co roku mamy więc: Nowy Rok, walentynki, Dzień Kobiet, pierwszy dzień wiosny, Wielkanoc, 3 Maja itd., itd. Nie wszystkim z tych okoliczności towarzyszy przypisana im muzyka, jednakże np. w mediach nie jest ona wówczas całkiem przypadkowa, a niekiedy zdaje się zachodzić tu proces pewnej powtarzalności i standaryzacji repertuaru.

           

Koniec roku kalendarzowego przynosi okres Bożego Narodzenia, a wraz z nim pojawia się jego muzyczne dopełnienie w postaci kolęd i pastorałek. To repertuar od wieków dla tego okresu „obowiązkowy”, utrwalony tradycją i – jak można sądzić – to najbardziej chyba powszechnie nam znana i lubiana część naszej narodowej spuścizny muzycznej. Nie ma w roku okresu tak silnie zdefiniowanego muzycznie jak okres Bożego Narodzenia. Repertuar muzyczny zdaje się być tu nie tylko ważnym, nie tylko integralnym jego składnikiem, lecz wręcz elementem sine qua non uznania świąt Bożego Narodzenia za odbyte i przeżyte. Wyobraźmy sobie bowiem te święta bez towarzyszącej im muzyki. Zniknęłaby cała narracja tego okresu dana w powadze, liryzmie i patosie kolęd – z jednej strony, w rubaszności, taneczności i humorze pastorałek – z drugiej, w sympatycznym klimacie amerykańskich na ogół piosenek świątecznych – z trzeciej. To uproszczenie, ale w jakiejś mierze oddające niemożność zawarcia w jednej formule tego, co boskie, i tego, co ludzkie; tego, co w Betlejem, i tego, co jakoby w naszej wsi czy mieście; tego, co po stronie sacrum, i tego, co po stronie profanum. Repertuar kolędowo-pastorałkowo-świąteczny to zatem istotna część naszej „całożyciowej ścieżki dźwiękowej”. Nawet istotniejsza, niż nam się wydaje.

           

W tradycji chrześcijańskiej okres Bożego Narodzenia zaczyna się od pasterki. W tradycji handlowej zaś– w marketach i galeriach – co najmniej od końca listopada. Wówczas to bowiem rozpoczynają w nich rozbrzmiewać świąteczne melodie. W ten sposób okres świąteczny ulega niemal podwojeniu. Nie mamy na to wpływu my (co niby moglibyśmy zrobić?), nie mają wpływu przepisy prawa autorskiego (kolędy i pastorałki pozostają wszak w domenie publicznej), nie ma na to wpływu Kościół katolicki (który od dawna słabo radzi sobie nawet z muzyką wykonywaną w ramach liturgii).Pozostaje słuchać, przechadzać się między regałami, być zrelaksowanym, poruszać się wolniej, lepiej dostrzegać potrzebne (i niepotrzebne) nam produkty i więcej kupować. To hasło nadrzędne: kupuj– wkrótce święta, kupuj – wszyscy czekają na prezenty, kupuj, kupuj, kupuj…

           

A muzyka? W marketingowych realiach działa znakomicie: nawet dobrze nas nastraja, czujemy się już niemal świątecznie… Trudno byłoby stworzyć specjalną i lepszą muzykę(może z pomocą sztucznej inteligencji?), która miałaby tak skuteczne oddziaływanie na zapełnianie przez nas marketowego wózka. Dobrze, że w działania marketingowe mechanizm ten (przypominający niegdysiejsze eksperymenty niejakiego Pawłowa) nie jest wdrażany powszechnie: by skutecznie wzmocnić nasze zachowania konsumenckie kolędy byłyby wówczas emitowane w marketach całorocznie, np. podczas każdego weekendu bądź w letnim okresie urlopowym.

           

Każda muzyka, a zwłaszcza ta  przypisana do określonych sytuacji, w jakimś więc sensie „okolicznościowa”, jak hymn narodowy, trzeciomajowy polonez, marsz żałobny, Sto lat czy właśnie repertuar świąteczno-kolędowy, ma swój czas, swoje niekiedy epizodyczne sytuacje, gdy „jest na miejscu”. Wówczas ma szczególny sens i nabiera szczególnej wymowy. Powtarzana, nadużywana, zwłaszcza w momentach dlań niezasadnych, powszednieje, traci związek z określoną okolicznością, z jej specjalnym charakterem, gubi swą emocjonalną siłę…

           

Rozciąganie okresu słuchania repertuaru świąteczno-kolędowego w przestrzeniach handlowych ma głębokie uzasadnienie marketingowe (gest religijny staje się gestem marketingowym), jednakże w wymiarze percepcyjnym przynosi znużenie. Zarazem znika listopad jako miesiąc nieco wyciszony, pełen zadumy i refleksji, a na jego miejscu pojawia się jakiś karnawał zakupów. Bo obok muzyki w okresie przedświątecznym obowiązuje już właściwa karnawałowi feeria kolorów i świateł, przez co z kolei rzeczywisty karnawał może stać się już jedynie jakimś tego okresu odblaskiem. Co zresztą ma swą logikę i proste wyjaśnienie: w styczniu z powodów oczywistych krzywa sprzedaży się załamuje, więc epatowanie czynnikami prokonsumenckimi nie ma tu już uzasadnienia. I tak przesuwają i zmieniają swój charakter kolejne okresy, czemu dość bezwolnie towarzyszy muzyka.

           

I gdy Boże Narodzenie tuż-tuż, odczuwamy już nieco zmęczenie świątecznymi i kolędowymi melodiami, przestają one mieć tę świeżość i tajemniczość, aurę wyjątkowości i urok niezwykłości. Muzyka nadająca naszej zwyczajności „niecodzienności” rozmywa się w „codzienności”. My, (chwilowi) klienci, chyba nie do końca możemy sobie wyobrazić, jak tę sytuację odbierają pracownicy marketów i galerii: oby w świąteczne dni chcieli oni jeszcze posłuchać kolęd i nie mieli wrażenia, że… (nadal) są w pracy!

           

Kiedyś, gdy kolędy pojawiały się dopiero w czasie świąt Bożego Narodzenia, miały one swą wyrazową siłę i sens. Stwierdzenie tego nie ma bynajmniej charakteru „podróży sentymentalnej”, choć wątku sentymentalnego nie sposób jednak w pełni uniknąć: pamiętam bowiem, gdy w erze przedmarketowej w pewnym wielkopolskim mieście z sąsiednich wiosek, w których nie było kościołów, przychodzili na pasterkę rolnicy, którzy z właściwą sobie mocą i przekonaniem zawsze nie tyle zaśpiewali, ile huknęli, i nie tyle głośno, ile z serca: Bóg się rodzi… I ten polonez – jako pierwsza przedświąteczna kolęda – miał wówczas niezwykłą wymowę nie tylko religijną, ale też muzyczną, symboliczną, estetyczną i emocjonalną. Miał…