Moja edukacja muzyczna
Autor: Klaudia Ziółkowska
Z pierwszymi zajęciami muzycznymi zetknęłam się w zerówce. Początkowo bardzo lubiłam w nich uczestniczyć, gdyż jak każda mała dziewczynka chciałam być piosenkarką. Zajęcia muzyczne były różnorodne, nie było to tylko zwyczajne siedzenie i śpiewanie piosenek, ale pamiętam, że mnie i inne dzieci bardzo one angażowały, pobudzały wyobraźnię i generalnie nas wszystkich do działania. Opierały się one na wielu różnych aktywnościach, wychowawczyni stosownie do piosenek zawsze miała przygotowane dla nas różne rekwizyty i zadania. Z tego, co pamiętam, były to zajęcia pełne ruchu, akcji i zabawy. Śpiew nie był tylko staniem i wydawaniem z siebie dźwięków, ale było to aktywne działanie z wyrażaniem emocji. Śpiewając, tworzyliśmy inscenizacje, w których w pełni mogliśmy wczuć się w role. Wychowawczyni potrafiła dobrze ocenić sytuację i dobrać metody pracy do naszych potrzeb i zachowań. Pamiętam jedną z dziewczynek, która stale płakała, jak miała zostać w zerówce i tylko pani wychowawczyni potrafiła „muzycznie” zwrócić jej uwagę, zachęcić do zabawy i zająć na tyle, że przestawała płakać, a nawet chętnie zaczęła zostawać w szkole.
W tym czasie poznałam wiele piosenek i zabaw do nich, przyśpiewek. Nawet pora śniadaniowa, tak zwane „śniadanko” nie było zwyczajnym posiłkiem, był to cały „rytuał”, w którym ustawialiśmy się w pociąg, do którego towarzyszyła piosenka Jedzie pociąg i szliśmy myć ręce, a następnie po pojemniki z jedzeniem i z powrotem szliśmy do sali, siadaliśmy przy stolikach i zaczynaliśmy wspólne śniadanie. Zwyczajne działania były zazwyczaj urozmaicone, dzięki temu zawsze byliśmy chętni do wszelkich działań organizowanych przez wychowawczynie, zarówno do zwykłej nauki, jak i przygotowywania różnych przedstawień. Wychowawczyni organizowała z nami wiele przedstawień, w których muzyka i ruch były bardzo istotne. I przygotowywaliśmy je nie tylko z okazji szkolnych uroczystości i na ich potrzeby, ale również dla nas samych. I zawsze dawały one dużo radości. Osobiście bardzo miło je wspominam.
Zajęcia muzyczno-ruchowe w zerówce były naprawdę ciekawe, ale tylko do drugiego półrocza. Po pierwszym półroczu została zmieniona pani wychowawczyni na młodą kobietę, która, jak teraz patrzę na to po czasie, po prostu była niedoświadczona. Zajęcia muzyczne prowadzone przez nią były zwyczajnie niezachęcające, wręcz nudne. Nie miała w sobie takiej swobody prowadzenia zajęć i nie wiedziała, jak do nas trafić nie tylko podczas zajęć muzycznych, ale całkowicie nie potrafiła nad nami zapanować i tak aż do końca roku.
W klasach I–III zajęcia muzyczne były prowadzone przez wychowawczynię, która była doświadczoną nauczycielką z określonymi zasadami i wytartym systemem pracy. Muzyka odbywała się na zasadach sztywnego siedzenia w ławkach, „puszczania” muzyki i „suchego” śpiewania piosenek. Nie było w tym emocji, zabawy ani tej radości, którą pamiętałam z pierwszej połowy zerówki. Jednak jako iż dalej miałam w sobie te marzenia małej dziewczynki i lubiłam występować na scenie oraz brać udział w przedstawieniach, zawsze chętnie zgłaszałam się do szkolnych konkursów muzycznych, w których brałam udział jako przedstawicielka klasy. Branie udziału w konkursach muzycznych bardzo mi się podobało, więc w III klasie podstawówki zapisałam się do szkolnego chóru oraz do chóru w kościele parafialnym. Szkolny chór nie był zbyt angażujący, tym bardziej że uczestniczyło w nim wiele starszych osób, które były bardziej z sobą zżyte, i na zajęciach towarzyszyło mi uczucie odrzucenia i zapomnienia, więc dość szybko zrezygnowałam z nich.
Przechodząc z klasy III do IV miałam zajęcia muzyczne z nauczycielem prowadzącym chór, co upewniło mnie, że rezygnacja z dodatkowych zajęć muzycznych rok temu była dobrą decyzją. Nauczyciel prowadzący zajęcia z muzyki w klasach IV–VI był, jak mogę ocenić z perspektywy czasu, wypalony tymi zajęciami, w końcu prowadził je od lat. Niewiele na tych zajęciach było nauki i muzyki, robiliśmy podstawowe rzeczy, które były w klasach I–III. Uczyliśmy się o najsławniejszych kompozytorach oraz najważniejszych pieśniach narodowych. Natomiast we mnie dalej było pragnienie występowania na scenie, dlatego zapisałam się na zajęcia teatralne, na których mogłam także śpiewać i grać, a do tego świetnie się bawić. Również zaczęłam sama się zgłaszać na konkursy muzyczne i brać w nich udział, i naprawdę dobrze mi to szło.
Przełomem była pierwsza klasa gimnazjum, kiedy to zmieniał się nauczyciel od zajęć muzycznych. Pani prowadząca lekcje była młodą osobą z widoczną pasją i ogromnym zaangażowaniem do zajęć. Wprowadziła instrumenty, które ostatnim razem widziałam w zerówce. Uczyliśmy się o kompozytorach i ich dziełach, ale również nut i ich czytania, grania na instrumentach i śpiewania, ale nie był to zwykły śpiew, tylko praca nad śpiewem. Uczyliśmy się fragmentami poszczególnych linii melodycznych i pani wyłapywała błędy, nad którymi potem pracowaliśmy. Miałam poczucie, że w końcu ktoś uczy nas muzyki. Historię muzyki mieliśmy dzięki niej w tak zwanym „jednym palcu”. Bardzo poważnie podchodziła do każdych zajęć, regularnie, po określonych tematach zajęć pisaliśmy kartkówki, co przyszłościowo wyszło nam na dobre. Nauczyliśmy się grać na instrumentach, śpiewać i w końcu zajęcia muzyczne stały się ważne i poważne. Nawet śpiewanie grupowe nam wychodziło i to na tyle, że na szkolnych apelach zaczęliśmy występować jako cały zespół klasowy. Do końca III klasy gimnazjum na zajęcia te chętnie chodziliśmy także dzięki atmosferze, jaką stworzyła nauczycielka.
Przejście do szkoły średniej dla młodego człowieka z reguły jest sporym przeżyciem, jest to ważne i robi się to tylko raz w życiu. Przychodzi się z pewnymi oczekiwaniami, które zazwyczaj są wysoko postawione, i obawami, jak zostanie się przyjętym. Tak też i było w moim przypadku. W stosunku do zajęć muzycznych miałam przekonania, że w szkole średniej muszą być jeszcze lepsze niż w gimnazjum. Moje oczekiwania brały się także stąd, że liceum, które wybrałam, było o kierunku teatralno-aktorskim, więc uważałam, że zajęcia muzyczne powinny być tam ważne. Jednak jak to z wygórowanymi oczekiwaniami bywa, zetknęłam się z brutalną rzeczywistością, która pokazała, że na lekcjach muzyki nie było żadnej muzyki, oprócz „dźwięku” długopisu zapisującego na kartce definicje, które na każdych zajęciach były dyktowane przez nauczycielkę. I tak co tydzień przez 45 minut. Nikt z nas nie wiedział, po co są prowadzone te zajęcia, gdyż nawet wiedza zapisywana do notatników nie była weryfikowana. Niestety, w szkole również nie funkcjonował chór ani żaden inny zespół muzyczny czy koło muzyczne.
Na szczęście ten koszmar skończył się po pół roku, kiedy nauczycielka odeszła i zastąpił ją doświadczony muzyk i śpiewak operowy pracujący w Filharmonii Łódzkiej. Od tamtego momentu zajęcia były całkowicie odmienione. Mieliśmy prowadzone zajęcia z muzyki, na których uczyliśmy się niezbędnych rzeczy, śpiewaliśmy, graliśmy na instrumentach, przygotowywaliśmy się do apeli i przedstawień. Nauczyciel utworzył także chór szkolny, na który przychodziła większa połowa uczniów ze szkoły. Chór reprezentował szkołę poza jej murami i cieszył się uznaniem. Jako grupa zdobywaliśmy wiele nagród i występowaliśmy nawet w Filharmonii Łódzkiej. Wspomniany kontakt z tą instytucją spowodował, iż stałam się stałym jej gościem. Profesor nie poprzestał tylko na zajęciach muzycznych czy chórze, ale zgodnie z naszym kierunkiem teatralno-aktorskim postanowił rozpocząć zajęcia z impostacji. Była to całkowita innowacja w tamtym czasie, ale także doskonała odpowiedź na nasze potrzeby i zapewnienie nam rozwoju w naszej dziedzinie. Na tym przedmiocie zajmowaliśmy się tym, co niezbędnie dla pracy aktora, czyli postawą, ruchem, oddechem, emocjami, dykcją, itd. Dostawaliśmy wiele różnorodnych zadań, które nie polegały tylko na śpiewaniu, ale tych podstawach, które można potem kreować na scenie, np. mieliśmy wybrać piosenkę, która nas opisuje, a następnie każdy miał ją zaśpiewać, ale nie tak zwyczajnie, tylko dopasować do tego także emocje, które nas określają, mieliśmy odegrać całą scenę, jakbyśmy odgrywali jakąś rolę, pamiętając o postawie, oddechu zachowaniu i tym co najważniejsze w teatrze, czyli emocjach. Takie też były zajęcia: pobudzające, angażujące, pełne energii, dobrej zabawy, ale przy tym praktycznej nauki i przekazywania praktycznego doświadczenia, jak i niezbędnej wiedzy, którą wykorzystuję do tej pory. Mimo że nie zdarzyło nam się grać na instrumentach, to stosowaliśmy grę na własnym ciele jako body percussion, często zajęcia były przeprowadzane w sposób ruchowy w połączeniu z rytmiką i wykorzystaniem technik body activity. Zajęcia zawsze były ciekawe i czekaliśmy na nie z niecierpliwością. Do końca liceum czułam, że naprawdę rozwinęłam się pod kątem muzycznym w szerokim tego słowa znaczeniu.
Bardzo miło wspominam ten okres. Mam poczucie, że nauka stosowana przez profesora przyniosła nam wiele dobrego i nauczyła nas wielu cennych rzeczy, które możemy do tej pory wykorzystywać.
Lekcje muzyki nie zawsze spełniały moje oczekiwania. Wspominając swoją edukację, mogę stwierdzić, że jakie one są, tak naprawdę zależy od nauczyciela. Czego się nauczymy, co zapamiętamy, jakie zdobędziemy kompetencje, co i jak ukształtuje się w nas, jakie nabierzemy przekonania, to zależy w dużej mierze od nauczyciela prowadzącego. Od początku lubiłam zajęcia z muzyki, a jednak w zależności od sposobu uczenia, podejścia nauczyciela, mam miłe i niemiłe wspomnienia. Uważam, że najważniejszym elementem edukacji muzycznej jest nauczyciel, który wkłada w zajęcia swoje serce, angażuje się, chce i potrafi dotrzeć do uczniów i ich czegoś nauczyć, albo realizuje program, który przysłania mu potrzeby i oczekiwania podopiecznych, lub/i muzyka go nie zachwyca, lub/i – co chyba też bardzo rzadkie nie jest – ma kompetencje ograniczone do wiedzy zawartej w podręcznikach.