SNM

Zmiana siedziby SNM2023-10-29

więcej »

Wielkie podziękowania dla Pani Haliny2023-07-11

więcej »

Zmarł Zbigniew Ciechan2021-02-03

więcej »

zobacz wszystkie aktualności

Newsletter

Podaj nam swój e-mail, jeśli chcesz otrzymywać aktualności

Wychowanie Muzyczne » Czytelnia » Moja edukacja muzyczna − wspomnienia i opinie

Moja edukacja muzyczna − wspomnienia i opinie

Autor: Karolina Skowronek

Środowisko

 

Edukacja artystyczna nie jest dziedziną, której przeciętny polski rodzic poświęca wiele uwagi, chociaż dostrzegam pewne przejawy zmian w tej negatywnej, krzywdzącej postawie. Coraz częściej spotykam rodziców, którzy starają i poszukują dla swoich dzieci adekwatnej edukacji artystycznej.   Niemniej, w szkole, odkąd pamiętam, przedmioty takie jak język polski, języki obce i cała gama przedmiotów ścisłych mają większe znaczenie i prestiż niż muzyka, plastyka czy wiedza o kulturze. Uczniowie nie mają motywacji ani specjalnych powodów, aby poważnie zajmować się tymi przedmiotami. Przestrzeń szkoły i domu rodzinnego najczęściej zniechęca do zajmowania się „tak mało ważnymi sprawami” i uczniowie odsuwają przedmioty artystyczne na drugi plan.

           

Osobiście, w porównaniu do moich szkolnych rówieśników, mogę uważać się za jednostkę do pewnego stopnia uprzywilejowaną. Pochodzę z rodziny pielęgnującej muzyczne zainteresowania, więc od najmłodszych lat wpajano we mnie szacunek dla muzyki i muzyków, zainteresowanie instrumentami oraz chęć zgłębiania tej sztuki. Miałam pewne możliwości niedostępne wielu moim koleżanko i kolegom, chociaż nie można porównać mojego doświadczenia z przypadkami dzieci wychowanych w rodzinach zawodowo związanych z muzyką, od pokoleń pielęgnujących tradycje muzyczne. Uważam, że  w kształtowaniu upodobań dziecka wielkie znaczenie ma postawa jego rodziców. Niezależnie od sytemu szkolnictwa, jakości instytucjonalnej oświaty to wsparcie ze strony środowiska domowego lub jego brak ma decydujący wpływ na kształtowanie się młodych ludzi. A tu zbyt często spotykam się z sytuacjami przerzucania całej odpowiedzialności za wykształcenie (wychowanie) swoich dzieci na instytucje, w tym głównie szkołę i nauczyciela.

 

 

Pierwsze doświadczenia z nauką muzyki − nauczanie początkowe

 

Gdy mój rocznik rozpoczynał naukę szkolną, w okolicy mego zamieszkania nie funkcjonowało przedszkole, w wyniku czego klasa „0” była dla 6-latków pierwszym kontaktem z rzeczywistością wspólnego przebywania w grupie i wspólnej nauki. Dla niektórych dzieci było to przejście bardziej traumatyczne, dla innych mniej, lecz po upływie kilku miesięcy – może, pomijając jednostkowe przypadki − stanowiliśmy już dość zgraną i zdyscyplinowaną grupę. Nie zostało mi w pamięci wiele wspomnień z tego pierwszego roku w szkole, wyróżnia się jedno: jedną z pierwszych rzeczy jakich miałam okazję się nauczyć była piosenka o jesiennych owocach.

           

Klasy 0−III nie miały lekcji muzyki w planie zajęć, lecz elementy muzyki i rytmiki pojawiały się w ramach zajęć zintegrowanych z wychowawcą. I z tego co wiem, tak jest do dnia dzisiejszego. Dlatego tak ważne jest przygotowanie nauczyciela nauczania początkowego, nie tylko w kwestii prowadzenia lekcji, zadań i ćwiczeń z przedmiotów humanistycznych i ścisłych, ale również z artystycznych, w tym muzycznych.  Od pewności siebie i entuzjazmu nauczyciela w dużej mierze zależy opinia uczniów, nawet tych najmłodszych. Brak przekonania w jego głosie może nie zrazić osób o większych zainteresowaniach, ale nie wpłynie pozytywnie na dzieci, które np. nigdy wcześniej nie miały okazji wypróbować swoich sił w dziedzinie muzyki.

           

W ramach zajęć uczyliśmy się raz na jakiś czas nowej piosenki z płyty dołączonej do podręcznika wychowawcy. Teksty piosenek dostępne były w książkach a dotyczyły one  najczęściej zmieniających się pór roku, nadchodzących świąt i uroczystości lub nawiązywały do kultury i codziennego życia. Wśród niech były melodie tańców ludowych i tradycyjne piosenki zabaw dziecięcych. Piosenki towarzyszyły nam nie tylko w trakcie uczenia się na pamięć tekstu i śpiewania ich, lecz również jako podkład do pracy nad różnymi wytworami plastycznymi i w zabawach na dywanie, indywidualnych lub z nauczycielem. Te ostatnie najczęściej odbywały się według ustalonego przez wychowawczynię sposobu i miały za zadanie szkolić w nas poczucie rytmu, koordynację i zręczność. Ponieważ rytmika wiąże się w ruchem, z możliwością opuszczenia na chwilę ławek i większej swobody na zajęciach, większość dzieci przepada za tymi zajęciami. Mniejszy entuzjazm wywoływało śpiewanie piosenek i granie na instrumentach takich jak różnego rodzaju grzechotki, bębenki czy dzwonki.

           

Kilka razy do roku wychowawczyni organizowała wydarzenia klasowe, wspólnie przygotowywaliśmy opłatki, wigilie Bożego Narodzenia, Dzień Babci i Dziadka czy Dzień Rodziny, w czasie których prezentowaliśmy przed gośćmi krótki program artystyczny (wówczas wydawał się o wiele, wiele dłuższy), po którym zasiadaliśmy do poczęstunku. Zazwyczaj scenariusz inscenizacji zawierał kilka piosenek, część z nich śpiewaliśmy grupowo, niektóre przeznaczone były na głosy solowe. Dyskusja dotycząca tego, kto powinien tym razem dostać solówkę a kto nie chce, i kto z kim chciałby zaśpiewać wypełniała nam przerwy na wiele dni przed rozdaniem ról. Wychowawczyni należała jednak do osób sprawiedliwych, z wyczuciem, więc i role przydzielane były adekwatne do naszych zdolności i  aspiracji.   

 

Od pierwszych dni w zerówce wiedziałam o istnieniu chóru szkolnego i będąc uczennicą klas I−III, na prośbę mojej mamy, która rozmawiała o mnie z ówczesną nauczycielką muzyki w klasach starszych i swoją znajomą, dołączyłam do niego. Byłam najmłodsza w kilkuosobowym zespole, złożonym wyłącznie z dziewcząt, które z tego powodu patrzyły na mnie trochę z góry, ale nigdy nie dokuczały. Chór, ubrany w niebieskie pelerynki z czerwonymi kokardami, występował na większości szkolnych akademii. Nie pamiętam aby jego skład się zmieniał, prowadząca była najwyraźniej ze swojej niewielkiej grupy zadowolona. Czułyśmy się tam dobrze, uczyłyśmy się nowych piosenek pilnie i cieszyły nas okazje do zwalniania się z lekcji na rzecz prób.

 


Muzyka w klasach IV−VI

 

Klasa IV przyniosła zmiany w planie lekcji i kontakt z większym gronem nauczycielskim. Piosenki zniknęły z codziennych zajęć, tak samo jak prace plastyczne i rytmika, ich miejsce zajęły konkretnie nazwane przedmioty. Lekcje plastyki i muzyki odbywały się raz w tygodniu, zazwyczaj pod koniec dnia.

         

Z muzyki w klasie IV sytuacja dodatkowo uległa zmianie, gdyż do grona pedagogicznego dołączyła nowa pani, co samo w sobie było sporym wydarzeniem. Zrobiła na dzieciach piorunujące pierwsze wrażenie, gdy przed Mszą Świętą z okazji rozpoczęcia roku szkolnego zasiadła za kościelnymi organami i zagrała, chyba dla rozgrzewki a może trochę na pokaz, utwór którego nie mogłabym sobie przypomnieć, ale który uruchomił chyba wszystkie piszczałki organów. Dla większości dzieci, przyzwyczajonych do tradycyjnych pieśni kościelnych, było to coś niezwykłego.

           

Jednak  samych zajęć szkolnych z muzyki nie bardzo pamiętam. W pierwszym momencie nawet chciałam napisać, że w klasach IV−VI nie mieliśmy muzyki, ale ona była. Tak jak pamiętam, uczuliśmy się teoretyczne o instrumentach, czasami słuchaliśmy jakiejś muzyki, czasami zaśpiewaliśmy jakąś piosenkę. Co warto zauważyć, wciąż lubiliśmy śpiewać. I z tego co pamiętam, zeszytów nie prowadziliśmy, chyba nigdy niczego nie notowaliśmy. A zajęcia odbywały się w sali gdzie stało piano − to jedyny wyróżnik „pracowni muzycznej”. Szkoła dysponowała jeszcze keyboardem, ale on był zamykany w sekretariacie i tylko czasami był wykorzystywany.

              

Drugi przedmiot podczas którego niekiedy śpiewaliśmy to religia. Zdarzało się komuś zaryzykować próbę namówienia katechetki na przeznaczenie części lekcji na wspólne śpiewanie kolęd lub innych piosenek stosownych do momentu w roku. Żartem klasowym stało się w pewnym momencie odezwanie na pojawiające się często pytanie nauczycielki: To co chcecie robić?. Odpowiedź zawsze brzmiała: Proszę pani, pośpiewajmy!''.

 

W starszych klasach szkoły podstawowej brakowało nam też, przynajmniej części z nas, naszych małych akademii dla rodziców i dziadków, na które oficjalnie byliśmy już za duzi. Razem z nimi zniknęła też okazja do nauczenia się nowych piosenek i wierszy, przebrania się w kostium i odegrania roli. W IV klasie tak brakowało nam uroczystej atmosfery rodzinno-klasowej wigilii, iż postanowiliśmy urządzić krótką recytację sami, połączoną ze wspólnym śpiewaniem kolęd. Z wiekiem ten entuzjazm jednak malał.

 

O ile, tak jak wspominałam, obowiązkowe zajęcia z muzyki nie utkwiły mi w pamięci, to doskonale pamiętam chór na który uczęszczałam. Jedną z pierwszych rzeczy jakie zrobiła nowa nauczycielka było przesłuchanie każdego ucznia z całej szkoły podstawowej. I w ten sposób castingu skompletowała nowy chór, który składał się  z ponad 50 osób, chłopców i dziewcząt. Co tydzień cierpliwie spędzaliśmy czwartkowe popołudnia na ćwiczeniu oddechu, dykcji i słuchaniu siebie nawzajem w trakcie śpiewu. Nowy chór robił wrażenie, nie tylko na słuchającym nas gronie pedagogicznym, rodzicach i gościach. Najbardziej przejęci byliśmy my sami, zdziwieni tym jak poważnie można traktować zajęcia muzyczne. Koniec z leniwym siedzeniem na ławkach,  ze spóźnianiem się na zajęcia i dyskusjami w ich czasie. Od tej pory obowiązywała nas dyscyplina, czuliśmy się odpowiedzialni jedno za drugiego, za to jak reprezentujemy siebie samych i naszą szkołę. Ponieważ moja mama była nauczycielką, miałam okazję oglądać wiele okolicznych przeglądów piosenki, czy to patriotycznej czy to papieskiej lub wiecznie popularnych koncertów kolęd. Być może było w tym trochę dziwnego snobizmu, ale byłam z nas po prostu dumna. W końcu mieliśmy coś, czym mogliśmy się pochwalić. Nawet jeśli był to bardzo skromny mundurek (spódniczka w kratkę, biała koszulka).

           

Z czasem kilka mniej zainteresowanych osób straciło chęć do spędzania czasu na żmudnych i nieraz męczących ćwiczeniach i za zgodą rodziców odłączyło się od chóru. I mnie czasami nużyło już spędzanie każdego czwartku po lekcjach w szkole, podczas gdy inne koleżanki mogły oddawać się różnym rozrywkom, ale do końca szkoły podstawowej dotrwałam razem z chórem.  Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że podczas tych spotkać chóralnych, ta nauczycielka nauczyła mnie najwięcej.

             

 

Kontynuacja nauki muzyki w gimnazjum

 

Ponieważ uczęszczałam do zespołu szkół, idąc do gimnazjum nie spodziewałam się wielkich zmian. Wiedziałam że zajęcia prowadzone będą przez tych samych nauczycieli.

           

Z tych czasów pamiętam dokładniej wielkie książki do muzyki, które można było podzielić na trzy części: podręcznik, śpiewnik i miejsce na notatki. W części podręcznikowej znajdowała się pigułka wiedzy o wszystkim: instrumentach, gatunkach muzyki, artystach reprezentujących je, gatunkach tańca, rodzajach głosu... wszystko zilustrowane i opisane w przystępny sposób. Brakowało tylko czasu aby pochłonąć ten ogrom wiedzy.

 

O ile w podstawówce część uczniów oczekiwała na lekcje muzyki z niecierpliwością, o tyle teraz na nauczyciela czekała grupa zniechęcona i rozproszona. Bezpowrotnie zniknęło nawoływanie do śpiewu, teraz przykłady wysłuchiwane z płyty budziły w uczniach śmiech lub znudzenie. Muzyka stała się przedmiotem na którym każdy liczył na łatwą piątką, a jakiekolwiek wymagania budziły oburzenie.

 

Z czasem nawet najgorliwsi uczniowie przestali się udzielać, częściowo przytłoczeni przez nadchodzące testy gimnazjalne, którymi straszono nas na każdym kroku (nie mogło to jednak przebić kampanii „terroru” jaka czekała na tych, którzy mieli zamiar w przyszłości przygotowywać się do matury).

           

W gimnazjum plan zajęć uniemożliwił mi dalsze uczęszczanie na chór. Nie było to oczywiście zaskoczeniem, taki los czekał każdą klasę i obserwowaliśmy to zjawisko rok za rokiem. Niekiedy zdolniejsze osoby dołączały do chóru przy okazji większych występów, czasami i śpiewały solówki (w niektórych, bardziej zaangażowanych uczniach sytuacja ta budziła zazdrość). Mnie ten przywilej też spotkał raz czy dwa, lecz to już nie było to samo. Koniec z chórem.

           

A przynajmniej tak mogło mi się wydawać, dopóki ktoś nie przedstawił tego problemu nauczycielce prowadzącej chór. Zaoferowała się ona poświęcić nam dodatkową godzinę w tygodniu, po lekcjach, na małe zajęcia alternatywne dla chętnych. To kółko muzyczne okazało się wybawieniem. Początkowo udział brały w nim tylko 2−3 osoby, po roku − już więcej. Lekcje były o wiele swobodniejsze niż chór, czasem przez całą godzinę zdarzało się nam rozmawiać o muzyce i o możliwościach dla osób chcących kształcić się dalej w tym kierunku. Nieraz mogliśmy sami przynieść piosenkę nad którą pracowaliśmy, w celu otrzymania konstruktywnej krytyki. Kilka razy zdarzyło się nam nawet wystąpić publicznie, raz w konkursie z którego przywieźliśmy dwie nagrody: za występ grupowy i za solo. Nie był to chór, ale takie indywidualne podejście miało wiele plusów. Ponad wszystko wyrazy uznania należą się nauczycielce, która widząc nasz problem i chęć dalszej nauki, poświęciła swój czas, by z nami pracować.

 

 

Problem szkół średnich

 

Uczęszczałam do jednego z lubelskich liceów, słynącego z osiągnięć swoich uczniów w licznych olimpiadach przedmiotowych oraz znakomitych wyników na maturze. Mogę uczciwie przyznać, że jako gimnazjalistka nie interesowałam się tematem szkoły średniej na tyle, na ile powinnam, więc nie wiedziałam czego właściwie się spodziewać.

           

W pierwszej chwili zaskoczyła mnie pozorna swoboda uczniów traktowanych jak dorosłych oraz duży, zbyt duży nacisk na przygotowanie do matury, z jednocześnie zbyt małą refleksją nad nadchodzącą dorosłością, planami na przyszłość i celami w życiu.

           

Drugim zaskakującym elementem była absolutna ignorancja w kwestiach artystycznych. Przedmiot o nazwie wiedza o kulturze prowadzony był przez kompetentną lecz niezainteresowaną nauczycielkę. Nie wzbudzał on zainteresowania żadnego z uczniów, zajmował miejsce na szarym końcu planu dnia i służył do odpoczynku do stresujących godzinach. Szkoła nie tylko nie oferowała oczekiwanych przeze mnie przedmiotów, takich jak plastyka i muzyka, nie zastępowała również ich nieobecności dodatkowymi zajęciami dla chętnych uczniów.

           

Nikt nie wydawał się nawet zauważać tego braku. Moje pytanie o pozalekcyjne zajęcia teatralne lub chór szkolny spotkane były ze zdziwieniem i ukrywaną dezaprobatą. Jedną z nielicznych możliwości do ćwiczenia w ramach szkolnych zajęć umiejętności muzycznych i wykazania się nimi były regularne, szkolne wydarzenia takie jak dni tematyczne, święta i związane z nimi akademie. Niepisana zasada zabraniała jednak brania w ich udziału uczniom klas maturalnych. Szkoła wydawała się być dumna ze swoich uzdolnionych uczniów, lecz nie robiła niczego, aby te zdolności rozwijać, pozostawiając nas samym sobie. Liceum opuściłam z przykrym przekonaniem, że o muzyce dowiem się już tylko tyle, ile sama dam radę się nauczyć. Liceum zawiodło mnie pod względem opcji rozwoju nabytych już umiejętności muzycznych. Jedna taka opcja istniała, pech chciał, że nie przypadła mi do gustu.

           

W szkole działał rodzaj scholi pod dyrekcją rzekomo księdza katechety, w rzeczywistości prowadzonej przez najstarszych uczniów. Schola zajmowała się oprawą mszy świętych, szkolnym koncertem kolęd, możliwe że miała też jakieś inne okazje do występów, nie mogę sobie jednak ich przypomnieć, uczęszczałam na jej spotkania tylko dwa miesiące. Brak organizacji i wsparcia ze strony prowadzących bardzo mi przeszkadzał. Czułam się jakby oczekiwano od nas wyników, nie dając jednocześnie narzędzi ani instrukcji jak je osiągnąć. Trudno było traktować nasz wysiłek poważnie. Nad scholą „wisiało” jednak przekleństwo wszystkich uczniowskich instytucji; upadła gdy jej przodownicy zakończyli naukę i zniknęli ze szkoły. Z tego co wiem, odrodziła się dopiero po kilku latach uśpienia z powodu braku kompetentnego (lub zainteresowanego) lidera.

 

 

Podsumowanie

           

Rozważania nad tematem edukacji muzycznej w polskiej szkole mogłyby zająć dziesiątki i setki stron. Myślę, że doświadczenia uczniów w tym zakresie są bardzo różnorodne, ja mogę opisać tylko własne. W każdym przypadku jednak bardzo dużo zależy od nauczycieli i od szkoły, a w wyjątkowo trudnej sytuacji znajdują się uczniowie mieszkający w okolicach w których nigdy nie było nie tylko chóru szkolnego ani koła muzycznego, ale też jakiejkolwiek instytucji kultury, która byłaby w stanie zaradzić temu brakowi. Nie mówiąc już o osobistych upodobaniach i zainteresowaniach. Każdy ma inne możliwości i zazwyczaj nie zależą one od nas.

           

Dlatego tak ważne jest zaangażowanie rodziców i nauczycieli w rozwijanie zainteresowań najmłodszych dzieci, tych które same jeszcze nie umieją jasno powiedzieć, co właściwie lubią albo w czym czują się mocne. Należy im stworzyć pewne możliwości, dać  szansę do sprawdzenia się. Nie trzeba martwić się tu o paradoksalną sytuację, w której przez przypadek szkoły zaczną masowo produkować przyszłych muzyków, ponieważ do takiej sytuacji nigdy nie dojdzie. Edukacja muzyczna nie służy przecież tylko jako start dla ludzi zajmujących się tą częścią sztuki w swoim dorosłym, zawodowym życiu. Powinna być częścią kulturalnego wychowania człowieka żyjącego w społeczeństwie, pomocą w rozwijaniu wrażliwości i kompetencji przydatnych w przyszłości w rozmaitych dziedzinach życia.

           

Myślę, że to właśnie zaangażowana postawa moich rodziców i wychowawców w tych pierwszych latach edukacji wpłynęła na moje teraźniejsze stanowisko w tej sprawie i jestem im za to wdzięczna. Pozostaje mieć nadzieję, że ośrodków kultury w Polsce będzie przybywać, że zmienią się postawy wychowawcze a kolejne roczniki dzieci uzyskają edukację muzyczną na jaką zasługują.