Kryminalista z duszą jazzmana
Autor: Andrzej Białkowski, Mariusz Czubaj
Z Mariuszem Czubajem rozmawia Andrzej Białkowski
Mariusz Czubaj to w świecie popkultury postać kultowa, łącząca jak nikt inny dyspozycje skrajne, umożliwiające sprawne poruszanie się po obu stronach „sceny”. Z jednej strony jest profesorem antropologii na Uniwersytecie SWPS, oryginalnym badaczem i krytycznym obserwatorem wydarzeń i trendów pojawiających się w popkulturowym tyglu, któremu zawdzięczamy tak znakomite książki, jak chociażby Biodra Elvisa Presleya czy Etnolog w Mieście Grzechu; z drugiej – cenionym przez czytelników i krytykę autorem powieści kryminalnych, nagrodzonym dwukrotnie Nagrodą Wielkiego Kalibru. Znana jest też jego długoletnia i owocna współpraca z zespołem Zgniłość, z którym koncertuje od lat jako saksofonista altowy, a ostatnio tenorowy. W roku 2019 ukazały się dwa nowe projekty Czubaja: najpierw Około północy – powieść kryminalna, a jednocześnie ujmująca i nostalgiczna opowieść o polskim jazzie lat sześćdziesiątych, uznawana powszechnie za wydarzenie roku w dziedzinie tego typu literatury, a następnie Kornet Olemana – niemająca odpowiednika w polskiej dyskografii jazzowej płyta CD, łącząca freejazzowe granie i poetykę tekstów kryminalnych. To chyba dostateczny powód, by zaprosić znakomitego uczonego i pisarza na spotkanie z czytelnikami „Jazz Forum”.
Andrzej Białkowski: Ryszard Koziołek przekonywał nas swego czasu, że dobrze się myśli literaturą. A czy myślenie jazzem może przynieść jakieś pożytki autorowi powieści kryminalnych?
Mariusz Czubaj: Zdecydowanie jestem po stronie tych, którzy uważają, że istotą jazzu jest jego przygodność. Ten szczególny stan otwartości, ryzykanctwa wręcz, gdy podczas grania „nie wiadomo, co się przydarzy”. I trochę podobnych emocji doświadcza przysłowiowy detektyw w prochowcu. W jego przypadku też tego nie wiemy, no może poza tym, że nie zdarzy się nic przyjemnego. No i jeszcze w przypadku jazzu i kryminału, zwłaszcza amerykańskiego, tego, który nazywamy literaturą noir, spod znaku Dashiella Hammetta czy Raymonda Chandlera, przede wszystkim liczy się pewna atmosfera. Taka – powiedziałbym –gęsta, lepka i zdecydowanie bardziej zepsuta niż uładzona.
A.B.: Sposób podania emocji jest tu jednak inny.
M.C.: Zdecydowanie. Powieść, a powieść kryminalna szczególnie, wymaga raczej środków linearnych. Bohater puka od jednych drzwi do drugich i tak dalej. W muzyce opowieść możemy kształtować inaczej.
A.B.: Czy w światowej literaturze, która odwołuje się do tradycji jazzu, są jakieś obszary, które są Ci w sposób szczególny bliskie?
M.C.: To może są nie tyle obszary, ile tytuły. Mamy znakomite opowiadanie Pościg Julio Cortázara poświęcone Charliemu Parkerowi. Temu samemu pisarzowi zawdzięczamy Podróż dookoła fortepianu Theloniousa Monka, gdzie porównuje Monka do „niedźwiedzia badającego ul klawiatury”. W Niewidzialnym człowieku Ralpha Ellisona, klasyce literatury amerykańskiej, poruszający jest motyw Louisa Armstronga, który śpiewa: „Co ja zrobiłem, że jestem taki czarny i życie mi niemiłe”. Mamy doskonałego czeskiego pisarza Josefa Škvoreckiego i Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego. Zresztą miłość i czułość tego pisarza względem jazzu jest wyczuwalna w wielu jego utworach, choćby słynnych Tchórzach. Ale tak naprawdę tych odwołań muzycznych w literaturze aż tak dużo nie ma. Jack Kerouac był jeden jedyny także pod tym względem.
A.B.: A jaki jest twój stosunek do tradycji Tyrmanda? Niektórzy uważają, że Zły to ważny klucz do twojej twórczości, a zwłaszcza twojej ostatniej powieści Około północy.
M.C.: Złego, z całym rozmachem, zmiennością planów i nastrojów, porównałbym do Ellingtonowskiej orkiestry, a może nawet dużego, dzikiego składu Mingusa z „warsztatowych” nagrań. To zresztą ciekawe, że Tyrmandowi taki złoty strzał udał się tylko raz. Zły to absolutne mistrzostwo. Pozostałe utwory Tyrmanda mają zupełnie inną, powiedziałbym: bardziej letnią, temperaturę. No i jeszcze jeden kłopot z tym autorem. Tyrmand, co wyraźnie widać w U brzegów jazzu, jest po stronie muzyki mocno zakorzenionej w doświadczeniu krzywdy, niewolnictwa i plantacji. Jazz był dla niego muzyką wolności, ale przede wszystkim, że tak powiem, survivalu. I dlatego z dużym dystansem podchodził do tego, co działo się w tej muzyce w latach 60. XX wieku, jako formule przeintelektualizowanej. Tymczasem dla mnie muzyka tej dekady, rockowa także, jest kluczowym doświadczeniem.
A.B.: Około północy to bez wątpienia wybitna powieść kryminalna, ale dla wielu czytelników – nie ukrywam, że także dla mnie – jest ona przede wszystkim opowieścią o polskim jazzie. Jak udało Ci się sporządzić tak sugestywny i trafiający do wyobraźni portret jazzowej Warszawy końca lat sześćdziesiątych?
M.C.: Podstawą były rozmowy z muzykami, dziennikarzami, animatorami kultury, którzy pamiętają tamte czasy. Ale niemal równie ważne były godziny badania źródeł: magazynów muzycznych, albumów ze zdjęciami, gazet codziennych, magazynów z obłędną grafiką tworzoną przez najlepszych polskich twórców, a także na przykład plan miasta z 1969 roku. Naprawdę chwilami czułem się tak, jakbym znalazł się w jakiejś kapsule czasu. Oczywiście pisałem powieść 50 lat później, Około północy jest więc czymś w rodzaju improwizacji na temat 1969 roku, warszawskich klubów i jazzu, a nie historycznym i archeologicznym odkopywaniem przeszłości. Przede wszystkim zależało mi na tym, żeby puls tamtego czasu był wyczuwalny i wiarygodny.
A.B.: Z rozmów z muzykami, tymi, którzy pamiętają lata, o których piszesz, wiem, że mocno przypadło im do gustu nie tylko to, jak sprawnie sportretowałeś jazzową Warszawę, ale także to, jak głęboko zajrzałeś w odmęty jazzowej duszy. Kryją się za tym jakieś tajemne moce?
M.C.: Nie tyle tajemne moce, co raczej szczere rozmowy. Przygotowując się do pisania, rozmawiałem ze Zbigniewem Namysłowskim, Michałem Urbaniakiem, Czesławem Bartkowskim, Włodzimierzem Nahornym, Jackiem Ostaszewskim, Przemkiem Dyakowskim. Ładny zespół, prawda?
A.B.: Zdecydowanie – zespół imponujący i niełatwy do osiągnięcia.
M.C.: Ale to nie wszystko, odbyłem też szereg poruszających rozmów telefonicznych z Tomaszem Stańką, wszystko działo się krótko przed jego śmiercią… Każdy z tego grona wniósł coś swojego do Około północy. No więc skoro oni poświęcili mi swój czas, starałem się nie spaprać roboty.
A.B.: A czy za rekonstrukcjami, o których mówimy, kryją się jakieś specjalne racje autora?
M.C.: Około północy jest przede wszystkim moim hołdem dla lat 60. Sam urodziłem się w listopadzie 1969 i jestem wdzięczny rodzicom, że pozwolili mi się załapać jeszcze do tej szalonej dekady. Szalonej, bo nigdy wcześniej, a później też, nie próbowano tak całościowo przemodelować kultury. I to w pokojowy sposób. I też nigdy nie powtórzyła się w muzyce sytuacja, która wydałaby tylu geniuszy: Beatlesów, Hendrixa, Coltrane’a, Dolphy’ego… Okazuje się, że kultura nie podlega ewolucji. Telefony, samochody, laptopy – owszem, ale muzyka to zupełnie inne zwierzę. A jeśli dodamy, że nawet w czasach parciejącego Gomułki i u nas było ciekawie, to obraz ten staje się jeszcze barwniejszy. Zgoda, pewnie gdybym na własnej skórze doświadczył dobrodziejstw „małej stabilizacji”, mój ogląd zdarzeń byłby zapewne bardziej stonowany, no ale tak mogę sycić się mitem tamtej dekady i go literacko przetwarzać.
A.B.: Miłośnikom swojej prozy zgotowałeś w minionym roku jeszcze jedną niespodziankę. Wspólnie z przyjaciółmi z zespołu Zgniłość „ożywiłeś” istniejącą wyłącznie na kartach powieści formację Kornet Olemana. Jak zrodził się pomysł na takie niesamowite przedsięwzięcie?
M.C.: Bohater powieści jest kontrabasistą. Grywa na pogrzebach, gra „nekrodżoby”, jak sam zwykł mawiać, a wieczorami prowadzi freejazzową formację Kornet Olemana. Wynikło więc dość naturalnie, że warto by stworzyć coś w rodzaju soundtracku do powieści. W Zgniłości grają fenomenalni instrumentaliści, którzy od razu przyklasnęli pomysłowi, żeby jazzem, współczesnym, a zarazem odwołującym się do stylistyki free, nasycić wybrane fragmenty z powieści. Nagraliśmy to podczas koncertu, na żywo, w Częstochowie, bo wiadomo, że poziom adrenaliny też jest zupełnie inny niż w przypadku nagrań studyjnych. No i raz jeszcze wracamy do przygodności i ryzykanctwa charakteryzujących jazz. Ta płyta to takie przechodzenie balkonem do mieszkania sąsiadki, gdy jej mąż śpi w pokoju obok. Noga może się omsknąć. Mam nadzieję, że ryzyko się opłacało.
A.B.: Bez dwóch zdań. Płyta jest fenomenalna i jedyna w swoim rodzaju.
M.C.: Dzięki za dobre słowo.
A.B.: W projekcie wystąpiłeś w dwóch rolach: autora recytującego fragmenty swojej prozy oraz saksofonisty. Która z tych ról była dla Ciebie bardziej wymagająca?
M.C.: Gdybym był bezczelny, powiedziałbym, że mam ciekawy sound, ale umówmy się: po prostu jestem muzykiem niefortunnym i fatalnym. Chyba rasowym kryminalistą, za to skundlonym saksiarzem, który otrzepuje się ze strug deszczu. Zresztą koledzy ze Zgniłości zabronili mi robić postępy, bo im potrzebny jest oryginał, saksofonowy zwierzoczłowiekoupiór, a nie muzyk, który popadł w przeciętność. Ukrywanie postępów przychodzi mi zresztą z łatwością. Powiedzmy więc, że jestem performerem i pisarzem z duszą jazzmana – będzie to bliższe prawdy. W Gaude Mater w Częstochowie, gdy skończyliśmy grać, byłem wykończony i spocony jak szczur. Tyle wiem. Więcej grzechów nie pamiętam.
A.B.: Dwa duety zarejestrowane na płycie Kornet Olemana przejdą do historii polskiej fonografii jazzowej. Nie mam co do tego wątpliwości. Czy nad ich przygotowaniem pracowaliście w jakiś szczególny sposób, czy to raczej sprawa znakomitej dyspozycji improwizujących?
M.C.: Pierwszy z nich przedstawia sytuację, gdy mój bohater, niekoniecznie trzeźwy, wspina się po schodach z kontrabasem na plecach. Dźwiga te 20 kilo i rozważa rozmaite szczegóły gry na tym instrumencie. Więc on się wspina i rozmyśla, a Maciej Sadowski, nasz kontrabasista, znany także z projektów takich jak Low Bow oraz Gdańsk Necropolitan Orchestra, ilustruje tę wspinaczkę dźwiękami. Drugi duecik to taki słowotok, zapętlone jedno potwornie długie zdanie, naśladujące trochę awangardową prozę lat 60. i dopełnione meandrycznymi frazami saksofonu przez Michała Jana Ciesielskiego. Pół godziny przed koncertem zobaczyli przygotowane fragmenty tekstu, spojrzeli na mnie, coś tam mruknęli pod nosem, a potem zagrali.
A.B.: Planujesz w przyszłości powrót do bohaterów Około północy?
M.C.: Ciąg dalszy nastąpi. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to w przyszłym roku. Może przy tej okazji ożywimy znów Kornet Olemana?
A.B.: Wróćmy jeszcze na moment do twoich projektów muzycznych. Od kilku lat jesteś saksofonistą zespołu Zgniłość. Czym jest dla Ciebie współpraca z gronem tak znakomitych i kreatywnych instrumentalistów?
M.C.: Nasz szef, Michał Wandzilak, Dawid Lipka, Tomasz Koper i dwóch wymienionych już muzyków stanowią o sile kolejnej jazzowej fali z Wybrzeża. Nie jest też przypadkiem, że wszyscy, w jakiś sposób, współpracują z Tymonem Tymańskim. Wspiera ich charyzmatyczny wokalista rockowy i jeden z najlepszych polskich poetów, Marcin Świetlicki. Mnie zaś do tworzonego przez nich dźwiękowego kosmosu udaje się czasami wprowadzić nieco chaotyczności. Obserwowanie ich ze sceny to, oczywiście, niepowtarzalna lekcja dla kogoś, kto pisze powieść z perspektywy muzyka, ale szalenie lubię ich także w sytuacjach niepublicznych. Widzę wtedy jakiś rodzaj porozumienia, coś, co należałoby opisać kategoriami absurdu, purnonsensowności, zdrowej anarchiczności, wolności czy diabli wiedzą jak jeszcze. Przede wszystkim jest to więc lekcja wyobraźni, której nie kupi się w żadnej akademii i na żadnym uniwersytecie. A i przednia zabawa przy tym.
A.B.: Na koniec powiedz mi jeszcze, jak udaje ci się łączyć tak różne role: pisarza powieści kryminalnych, saksofonisty jazzowego i profesora antropologii na Uniwersytecie SWPS?
M.C.: Chyba naprawdę jestem zwierzoczłowiekoupiorem, który musi penetrować różne światy. A czasami przechodzić przez balkon do sąsiadki.
A.B.: Serdecznie dziękuję za rozmowę.
Wywiad został przeprowadzony dla „Jazz Forum” i ukazał się w numerze 4-5/2020 tego czasopisma. Przedruku dokonujemy za zgodą wydawcy „Jazz Forum”.